Rozpocznę ten tekst może trochę asekuracyjnym stwierdzeniem, że nie jestem dietetykiem. Nie mam profesjonalnej wiedzy na ten temat, więc nie szukajcie u mnie porad w kontekście tego, jak macie się odżywiać. Interesuję się jednak tym tematem, czytam, oglądam i sprawdzam na sobie. Dzisiaj chcę podzielić się z Wami moim podejściem do jedzenia, tym jak przez lata wypracowywałam sposób, w jaki się odżywiam i co sprawia, że czuję się lepiej. Być może skłoni to kogoś do zastanowienia się, czy sam może coś robić dla siebie lepiej, czy może bardziej świadomie o siebie dbać w tej zwykłej, może niekoniecznie ekscytującej codzienności.
Jeżeli sądzicie, że nie jesteście na diecie, to od razu muszę to sprostować: nie macie racji. Każdy z nas jest na diecie bo to po prostu sposób, w jaki się odżywiamy: nie musi być przemyślany, nie musi być zdrowy, zdecydowanie nie musi prowadzić do odchudzania. Co ciekawe, według badań CBOS z 2019 r. aż 80% Polaków uważa, że odżywia się zdrowo lub bardzo zdrowo. Taka mała dygresja.
Ja wychowałam się w tradycyjnym, polskim domu, zwłaszcza w kontekście stołu: mięso jadło się przynajmniej raz dziennie, w piątki zazwyczaj była ryba. Jako dziecko jadłam flaki, wątróbkę, a nawet ozorki. Tak po prostu było i nikt się nad tym nie zastanawiał. Temat jedzenia nie wywoływał u mnie większych refleksji nawet w liceum. Wydaje mi się, że w małych miasteczkach to z jakiegoś powodu temat, który rzadziej trafia do dyskursu. Może chodzi o większe przywiązanie do tradycji, a może o mniejszą dostępność alternatyw? Kiedy wyjechałam na studia przeżyłam swój epizod żywienia się tostami z serem i zupkami instant. Moje ciało zniosło to fatalnie, zwłaszcza że to był też okres, w którym zachłysnęłam się niezależnością i nocnym życiem stolicy. Dopiero, kiedy to życie w wielkim mieście w pewien sposób we mnie okrzepło, zaczęłam faktycznie myśleć o jedzeniu i diecie inaczej, niż tylko formie zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Wtedy zrozumiałam, że jem mięso tylko dlatego, że jestem do tego przyzwyczajona – wcale jakoś specjalnie za nim nie przepadam, a już zdecydowanie nie jest tak, że go potrzebuję. Przejście na wegetarianizm było dla mnie banalnie proste i od tamtego momentu, kiedy zaczęłam samodzielnie myśleć i zrezygnowałam z najłatwiejszej ścieżki, nigdy nie zatęskniłam za mięsem, a nawet nie miała na nie ochoty. Wszystkie badania mówią o tym, że mięso, zwłaszcza spożywane w tradycyjnych, polskich ilościach, czyli codziennie, nie jest zdrowe. Już prawie dwa lata temu WHO ogłosiło, że przetworzone mięso powoduje raka. Co więcej, sklepy oferują nam produkty bardzo niskiej jakości i to też jest wiedza powszechna. Przemysłowy chów zwierząt jest absolutnym dramatem dla wszystkich jednostek zaangażowanych w ten proces i w zasadzie o tym też wszyscy wiemy. Przemysł mięsny to jeden z dwóch największych niszczycieli naszej planety. A jednak nadal ponad połowie naszego społeczeństwa nie przyjdzie nawet do głowy, żeby chociaż ograniczyć spożycie mięsa. Dlaczego tak ignorujemy weryfikowalne dane? Z przyzwyczajenia? Z lenistwa?
Kolejnym krokiem, który wydawał mi się naturalną ewolucją była rezygnacja z pozostałych produktów pochodzenia zwierzęcego, czyli przede wszystkim z jajek i nabiału. Faktycznie zanim nie nauczyłam się żyć w ten sposób, taka decyzja wydawała mi się mocno radykalna. Nawet będąc wegetarianką, nie do końca rozumiałam, co jedzą weganie. Wydawało mi się też, że wszyscy muszą być bardzo szczupli bo ich dieta to tofu i sałata. Rzeczywiście pierwszy miesiąc nie był łatwy: to ciągłe czytanie składów i etykiet. Wiedzieliście, że większość chipsów zawiera mleko? No właśnie, ja też nie. Jednak krok po kroku czułam, jak moje ciało zaczyna się przestawiać. Po kilku tygodniach na samą myśl o zjedzeniu jajka sadzonego, czy jajecznicy, które wcześniej bardzo lubiłam, robiło mi się niedobrze. Niestety ten proces absolutnie nie wydarzył się z serami i masłem – to chyba jedyne produkty, za którymi faktycznie tęsknię. Odpowiadając na pytania, które często dostaję – wcale nie schudłam jedząc roślinnie. Moje ciało nie zmieniło się w ciało buddyjskiej joginki, ale bardzo poprawiły się moje wyniki badań. Nie zawsze czułam się lekko, bo dieta roślinna niekoniecznie musi być lekkostrawna. Przyznam szczerze, początki były trudne: musiałam nauczyć się obserwować własne ciało i zrozumieć co może niekoniecznie jest dobre dla mnie lub jakie ilości mi nie służą. Niemniej jednak czułam, że to, co robię jest słuszne i dobre nie tylko dla mnie, ale również dla nas jako ogółu.
Ale uwaga – dieta roślinna wcale nie jest synonimem diety zdrowej i dobrej. Również bazując na produktach wegańskich można jeść śmieciowo. To nie jest wytrych, który załatwi za Was temat kontaktu z ciałem, ale przynajmniej mnie mocno uwrażliwił na to, czego ono potrzebuje i co chce mi powiedzieć.
Najważniejszym lekarstwem zawsze powinno być jedzenie. Przy większości chorób i zaburzeń wprowadzenie zdrowej diety pomaga w procesie leczenia. Są też i takie, w których całym procesem leczenia może być zmiana diety. Ale co to znaczy zdrowa dieta? Czy istnieje jakiś spis reguł, najlepiej z gotowym jadłospisem i wagą posiłków? Oczywiście, że nie. Moim sposobem jest coś, co niektórzy mogliby pewnie nazwać jedzeniem intuicyjnym: staram się wsłuchać we własne ciało, obserwować jego reakcję, jeść wtedy, kiedy jestem głodna, poczuć, na co tak naprawdę mam ochotę. Nie liczę kaloryczności posiłków, nie analizuję makro (tak się chyba mówi). Oczywiście, mam świadomość, że nie jem idealnie: prawdopodobnie czasem jem za dużo, czasem za mało, czasem powinnam coś suplementować. Wychodzę jednak z założenia, że narzucanie sobie zasad z zewnątrz, które ktoś kiedyś określił i rozpisał, może nie sprawdzić się tak samo w każdym ciele. Każdy z nas jest inny. Moją bazą są składniki roślinne, ale zdarza mi się czasem zjeść coś, co zabiera ser, czy masło. Nie mam z tego powodu poczucia winy, nie myślę o łamanych zasadach bo moją zasadą jest słuchanie własnego ciała. Nie jest to oczywiście równoznaczne ze spełnianiem swoich wszystkich zachcianek. To, że może miałabym ochotę zjeść pizzę z serem albo lody o 22:00, wcale nie znaczy, że moje ciało realnie tego chce i potrzebuje. W takich momentach zastanawiam się, czy to będzie faktycznie spełnienie moich potrzeb, czy chwilowa przyjemność. To oczywiście nie jest łatwy proces, wymaga dużej dawki uwagi, wymaga analizy, myślenia i jest nieodłącznie związany z popełnianiem błędów, to normalne. Z czasem uczymy się popełniać ich coraz mniej.
Ograniczam też cukier bo czuję, jak uzależniająco potrafi działać. Był czas, kiedy codziennie jadłam ciasto do popołudniowej kawy i nie widziałam w tym nic dziwnego. Zmienianie tego przyzwyczajenia było dla mnie chyba najtrudniejsze bo cukier to realny nałóg. Mi bardzo pomógł patent z przestawieniem się na jedzenie słodyczy tylko w weekendy. Wizja lodów w sobotę pomagała przetrwać mi do piątku, ale po pięciu dniach odstawienia tego potwora, w weekendy mimo wszystko nie miałam na to tak wielkiej ochoty. Słodycze nie są czymś, czego nasze ciało miałoby potrzebować, co będzie pomagać nam lepiej funkcjonować. Zupełnie szczerze są podobną używką jak alkohol czy papierosy. Warto więc pomyśleć, po co nam to?
Bardzo długo byłam przekonana, że nie powinnam nikogo namawiać na rezygnację z mięsa, czy produktów zwierzęcych, że każdy powinien mieć swój czas i swoją przestrzeń na własne decyzje. Teraz coraz bardziej dojrzewam do tego, aby głośna namawiać innych do zmiany przyzwyczajeń. Nie jesteśmy zbiorem jednostek, jesteśmy całością, mamy wpływ na siebie nawzajem. Mamy gigantyczny wpływ na środowisko, w którym żyjemy. Liczby nie pozostawiają miejsca na interpretację: przemysłowa hodowla zwierząt odpowiada za gigantyczną część najgorszego zanieczyszczenia naszej planety. Wyniki badań przeprowadzone przez Uniwersytet Oxfordzki mówią jednoznacznie, że przejście na weganizm to najlepsze, co możemy zrobić, żeby zmniejszyć swój wpływ na środowisko. Dobrze wiecie, że mamy już niewiele czasu, żeby zapobiec katastrofie klimatycznej, więc zacznijmy działać!
*wybaczcie mi ten tani click bite, ale zależy mi, żeby zwrócić Waszą uwagę na ten temat.
Makra też dokładnie nie wyliczam, ale dbam by każdy posiłek wege, który jen miał białko – albo w postaci sera albo rośliny strączkowej. Również unikam cukru, choć czasem zjem sernik. To plus regularne ćwiczenia wystarcza bym nie chudła i nie tyła i miała wyniki badań w normie a nawet lepsze niż, gdy jadłam mięso. Jeszcze czasem jem rybę, ale myślę nad zamiennikami. Pozdrawiam!
Świetny tekst! Pozdrawiam ❤️
Czytam i czuję, jakbym czytała o sobie. Naprawdę świetny tekst!
Pozdrawiam 😊❤
Piekny tekst 🙂
Ciekawy opis i spojrzenie na temat chudnięcia. Osobiście uważam ze w 2 tygodnie nie możemy liczyć na trwałą zmianę. Chudnięcie to dłuższy proces i wymaga zmiany nawyków żywieniowych oraz odpowiedniej ilości ruchu