Jordania, czyli klasyczna turystyka DIY

Jordania to mały kraj położony, tak w uproszczeniu, między Izraelem a Arabią Saudyjską. Tanie połączenia lotnicze z największych miast Europy i świetnie rozwinięta infrastruktura sprawiły, że w ostatnich latach turyści coraz częściej wybierają właśnie tę destynację na swoje wakacyjne wyjazdy, więc sami rozumiecie, że nie zawsze musimy być tacy bardzo oryginalni. Poniżej krótkie podsumowanie naszej wyprawy ze szczególnym uwzględnieniem wybitnych punktów gastronomicznych.

Z Warszawy do Ammanu możecie dostać się już za 89 zł. Pamiętajcie tylko, że przy wjeździe do Jordanii wymagana jest wiza. My, na przykład, nie pomyśleliśmy o takich formalnościach i tematem zainteresowaliśmy się dopiero na lotnisku, na szczęście to formalność, która kosztuje ok. 200 zł. Lepszym pomysłem (dla tych lepiej zorganizowanych) jest tzw. Jordan Pass, który trzeba kupić wcześniej online, wówczas za ok. 350 zł dostajecie wizę i bilety wstępu do wszystkich ważniejszych atrakcji turystycznych, które w Jordanii do najtańszych niestety nie należą, ale o tym później.

Na miejscu najlepiej od razy wypożyczyć samochód, bo stosunek cen paliwa do opłat za Ubera z lotniska do hotelu zdecydowanie przemawia na korzyść tego pierwszego. Amman to młode miasto, bo w latach 40-tych liczyło ok. 30 – 40 tys. mieszkańców, dzisiaj to 2,5 milionowa metropolia większa od Warszawy. Mimo wszystko nie potrzebujecie zatrzymywać się tu na dłużej. Jeden dzień wystarczy na klasyczną trasę obejmującą przede wszystkim rzymskie zabytki, chociaż to, co mnie tam urzekło najbardziej, to zdecydowanie jedzenie. Miejsce, które absolutnie musicie odwiedzić, kiedy będziecie w Ammanie, taki top of the top, to Hashem: typowy, lokalny street food, który bije na głowę wszystkie dobre restauracje. Najlepiej zamówić klasyczny zestaw, w skład którego wchodzi najpyszniejszy na świecie falafel (moim zdaniem ich tajemnicą jest odrobina gałki muszkatałowej dodanej przed smażeniem), hummus, warzywa, frytki, pita i miętowa herbata. Najecie się tam we dwójkę za 30 – 40 zł, tylko pamiętajcie, żeby zostawić miejsce na deser. Kilka metrów dalej mieści się Habibah. Przed wejściem zawsze jest kolejka, ale warto poczekać. Polecam kunafę czyli tradycyjne, arabskie ciasto serowe posypane pistacjami. Oczywiście to bomba kaloryczna, ale jestem zdania, że testowanie lokalnej kuchni jest obowiązkiem każdego podróżnika i przyznam się wam w tajemnicy, że zdarza mi się przedkładać restauracje nad muzea.

IMG_7494.jpg
fot. @bratosiewicz

Dla miłośników motoryzacji punktem obowiązkowym w Ammanie jest Królewskie Muzeum Samochodów. Jeżeli zapytacie mnie, to powiem, że pojazdy były tam ładne, więc po więcej informacji odsyłam do źródeł w internecie.

Naszym kolejnym przystankiem miała być Petra, ale akurat tego dnia w Jordanii rozpętała się prawdziwa burza śnieżna. To zdarza się podobno raz do roku, więc można powiedzieć, że mieliśmy okazję doświadczyć czegoś, co nie jest standardową atrakcją turystyczną, chociaż doświadczyć to może dużo powiedziane, bo ja na przykład odmówiłam wyjścia z samochodu. Wyruszyliśmy więc dalej na południe w kierunku Morza Czerwonego. W Akabie zatrzymaliśmy się na dwa dni. To taki typowy kurort zaraz przy granicy z Arabią Saudyjską, ale wówczas był dla nas idealnym sposobem na przeczekanie przeciwności losu: przyjemne plaże, ciepła, czysta woda, prawie 20 stopni i brak śniegu (wszystko to w odległości 3 godzin jazdy samochodem). Tu oprócz relaksu na plaży mogę wam polecić oczywiście lokalną kuchnię, a dokładniej kolejny street food, w którym żywi się pół miasta: Hashem Son’s. Odkryłam tam genialne danie kuchni libańskiej, czyli fatteh. To coś w stylu hummusu połączonego z jogurtem, kruszoną pitą i orzeszkami pinii. Mam nadzieję, że są z nami również ci zainteresowani lokalną kuchnią, nie tylko pięknymi widokami, bo o jedzeniu jeszcze trochę będzie.

Gdzieś między Akabą a Petrą leży pustynia Wadi Rum, na której Amerykanie nie kręcili Gwiezdnych Wojen, ale gdyby tylko chcieli, to z pewnością by mogli. Po pustyni, która jest strefą chronioną przez UNESCO, rozsianych jest kilkadziesiąt beduińskich campów. My zatrzymaliśmy się w Rum Stars, gdzie spotkaliśmy pustynną wersją Johnnego Deppa i taka rekomendacja powinna wam wystarczyć. Jeżeli swoją podróż planujecie odbyć poza jordańskim sezonem turystycznym, spakujcie czapki i ciepłe kurtki. Noce na pustyni potrafią być piekielnie ziemne, a warto posiedzieć dłużej przy ognisku i posłuchać o tym, jak wygląda życie na pustyni, pijąc przesłodzoną herbatę, zwłaszcza z Johnnym Deppem.

IMG_7674.jpg
fot. @bratosiewicz

I dalej znowu daliśmy szansę Petrze, tym razem pogoda nas nie zawiodła. Skalne miasto to jeden z nowych siedmiu cudów świata i symbol Jordanii, który co roku przyciąga kilka milionów turystów. Szybko przekonaliśmy się, dlaczego Jordan Pass jest jednak dobrym  rozwiązaniem: wejście do Petry to min. 250 zł od osoby, a nocne zwiedzanie jest dodatkowo płatne (koniecznie sprawdźcie na stronie internetowej, czy tego dnia będzie to możliwe, bo Petra by Night organizowana jest tylko kilka razy w tygodniu). Na zwiedzanie Petry powinniście przeznaczyć cały dzień. Warto przyjechać tu na wschód słońca, kiedy jeszcze nie trzeba przepychać się przez tłumy turystów, zwłaszcza, jeżeli chcecie zrobić dobre zdjęcia bez przypadkowych ludzi w kadrze. Do przejścia jest kilkanaście kilometrów, więc podstawa to wygodne buty.

IMG_8064.jpg
fot. @bratosiewicz

Tym razem zatrzymaliśmy się na genialnym glampingu: Petra Bubble. Ten trend rozgościł się w świecie turystycznym na dobre, powoli też zaczyna pojawiać się w Polsce (pokazywałam wam tatrzański Tatra Glamp). W Petrze można zamieszkać w takich prawie dwupokojowych bąbelkach z prywatnym jacuzzi na tarasie. Luksus luksusem, ale widoki na położoną w niżej dolinę są niesamowite. Warto wydać ten jeden raz trochę więcej, choćby po to, aby obejrzeć zachód słońca z tak niepowtarzalnej perspektywy. Nie zapominajmy o najważniejszym punkcie podróży: mam do polecenia genialne miejsce. Generalnie w tym turbo turystycznym mieście, wcale nie jest tak łatwo o dobre jedzenie. My dotarliśmy do tej wiedzy metodą prób i błędów, a w kulinarnym rankingu Petry bezkonkurencyjnie wygrywa miejsce, które wygląda jak bar na dworcu autobusowym w Lublinie (nie pytajcie skąd wiem), czyli Beit Albarakah. Spróbujcie tradycyjnych dań kuchni jordańskiej i takiego najzwyklejszego falafela w picie – palce lizać. Czy tego chcecie, czy nie na deser dostaniecie baklawę, a pan Mohamed chętnie udzieli porady w obliczu dowolnego, życiowego problemu: Piotrkowi na przykład wybierał zdjęcie na Instagram.

IMG_8028.jpg
fot. @bratosiewicz

Na koniec naszej krótkiej podróży zostawiliśmy sobie gorące źródła: Ma’In Hot Springs położone w kanionie bardzo blisko Morza Martwego. Zaszaleliśmy i zatrzymaliśmy się w hotelu położonym zaraz przy wodospadzie, ale nie jestem przekonana, czy był wart swojej ceny. Jeżeli chcecie zaoszczędzić, możecie skorzystać z publicznych basenów lub SPA, nie płacąc za hotel.

IMG_8091.jpg
fot. @bratosiewicz

Jordania zdecydowanie jest idealnym rozwiązaniem na tygodniowy wyjazd: to piękny kraj, który zamieszkują bardzo przyjaźni i otwarci ludzie. Nie będziecie się tam nudzić. Ja bardzo chciałabym wrócić do Jordanii, kiedy pogoda będzie bardziej sprzyjała kąpielom w morzu. Wtedy też nie będę robiła formy na lato, więc będę mogła zjeść więcej falafeli. Życie może być proste i piękne jednocześnie.

BĄDŹMY W KONTAKCIE

Jeżeli jako pierwsza / pierwszy chcesz wiedzieć o najważniejszych premierach, wyjazdach, spotkaniach czy produktach, to zostaw mi swój adres mailowy. Obiecuję nie zaśmiecać Twojej skrzynki mailowej :)

2 komentarze

  1. Heja, ja bylam w jordni w listopadzie i czytajac Twoj wpis naszły mnie wspomnienia:) Jesli Chodzi o wize, to nie trzeba jej płacic jesli się spedza min 4 dni (3noclegi) w kraju 😅

  2. Awww już tam jadę! Dużo moich znajomych ostatnio się tam wybierało i zastanawiałam się dlaczego. No to już właśnie wiem – dlatego! Sprawdzam bilety i się pakuję! 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *