Ciało

No dobra, czas na poważną rozmowę: co myślicie o swoim ciele? Jak o nim myślicie? Czy to, jakie emocje w Was budzi zmienia się na przestrzeni dni, tygodni i miesięcy? Czy jakieś Wasze przekonania odnośnie tego, jak wygląda lub jak zachowuje się Wasze ciało blokuje Was przed podjęciem małych lub dużych decyzji? Albo sprawia, że Wasze emocje są inne? Czy poza czasem choroby myślicie o nim w innym kontekście niż to, jak wygląda?

Dla mnie to trudny temat przede wszystkim dlatego, że mam w głowie obraz tego, jak być powinno, jak przepracowaną powinnam mieć tę sprawę jako kobieta po 30-tce, dla której ważny jest rozwój i samoświadomość. Pewnie wpływ powinno mieć na to również ta,kie wielkie słowo jak feminizm. Skoro moje poglądy w tym obszarze są tak jasno określone, to i poglądy na temat mojej własnej cielesności powinny być z nimi spójne. Tylko czy słowo poglądy ma tutaj jakikolwiek sens?  

Jesteśmy pokoleniem, które ma wobec swojego ciała najwięcej wątpliwości (i wątpliwości w tym przypadku to zazwyczaj eufemizm). Ja mam takie dni, że myślę o nim negatywnie średnio co kilkanaście minut, wliczając w średnią czas snu, kiedy nie myślę wcale. Co więcej widzę jak gigantyczny wpływ mają na ten obraz inni, bliscy mi ludzie, zwłaszcza partnerzy. Dobrze wiem, że akceptacja swojego ciała jest super ważna, pokochaj siebie i inne takie rzeczy. Tylko jak to się robi? Czy od tych apeli coś się w nas zmienia? Czy od przeczytania i powtórzenia 100 razy kocham swoje ciało, kocham siebie faktycznie osiągniemy ten stan miłości i akceptacji? Jak być tam, gdzie być powinniśmy? Czy jest na to jakaś instrukcja obsługi? 

Myślę, że nie ma.

Ale dobrze, zacznijmy od początku czyli klasycznie od dzieciństwa. Kilkanaście miesięcy temu w ramach przygotowań do nagrania odcinku mojego podcastu w partnerstwie z fundacją Anji Rubik SexEd przeczytałam książkę „#SEXEDPL. Dorastanie w miłości, bezpieczeństwie i zrozumieniu. Przewodnik dla rodziców”. Największe wrażenie wywarł na mnie rozdział, który na wstępie wydawał mi się kompletnie nieinteresujący czyli ten o tym, jak rozmawiać o ciele i cielesności z małymi dziećmi. Fakt, że komentowanie wyglądu małej dziewczynki może działać negatywnie na jej kształtującą się relację z ciałem wydawał mi się rewolucyjny. Podobnie jak zwracanie uwagi na funkcjonalność, sprawność ciała zamiast na wygląd może pomóc jej docenić swoją cielesność. Niby trochę już rozumiemy jak to działa w przypadku nas, dorosłych, ale fakt, iż zdanie “ślicznie wyglądasz w tej nowej sukience” może nie być najwłaściwszy w rozmowie z 5-latką w pewien sposób mną wstrząsnął. Zaczęło do mnie docierać jak rozległy jest to temat i przez jak wiele lat kształtowany w każdym z nas. Niestety, w czasach mojego dzieciństwa nikt nie myślał o takich sprawach. 

Później jednak było tylko trudniej. Początki mojego dorastania to czasy debiutu Britney Spears, ogromnego wpływu MTV na życie nastolatków i kształtowania naszych pragnień, również wobec własnego ciała. Telewizja i prasa serwowały nam rozmowy z nastolatką na temat jej operacji plastycznych. To była norma tamtych lat. 

Wszystkie ciała wyglądały jak ściągnięte z jednej linii produkcyjnej. Kobiety pokazywane w teledyskach były jedyną obowiązującą definicją piękna, z którą mogłyśmy się porównywać. Na ekranach naszych odbiorników nie było Lizzo czy Leny Dhunam. Każda warta uwagi kobieta nosiła jeansy biodrówki, a jej brzuch wyglądał, jakby od co najmniej tygodnia piła tylko wodę. Do dziś pamiętam artykuł z Bravo, w którym napisano, że jeżeli planujemy na większe wyjście założyć obcisłą kreację, lepszym wyborem będzie zjedzenie na lunch kilku kostek czekolady niż sałatki. Jaki obszar mojego mózgu musi zajmować ta informacja, skoro jestem w stanie przywołać ją po 20 latach od lektury? 

Już pewnie sami wiecie, że czym dalej w las, tym gorzej. Nadeszła epoka social mediów, w której to już nie tylko gwiazdy miały idealne ciało, ale każda, zwykła dziewczyna była obrazem perfekcji. Piszę dziewczyna bo oczywiście do tej historii mi bliżej, ale dorastający chłopcy wcale nie mieli o wiele łatwiej. Ta opowieść jest bardzo podobna dla nas wszystkich. 

W ten sposób lądujemy w świecie, w którym każdy z nas w zasadzie od zawsze porównuje się z nierealnymi standardami urody, przegrywając oczywiście większość tych zestawień, a co za tym idzie niemal każdy z nas czuje się niewystarczający, gorszy, brzydszy niż ta urojona średnia. Dobrze pamiętam jeszcze początki Instagrama, kiedy to mój feed zajmowały najpiękniejsze dziewczyny świata, które miały być dla mnie inspiracją do tego, aby więcej ćwiczyć, lepiej się ubierać i efektywniej dbać o skórę. Zupełnie nie myślałam o tym, że w związku z tym otwieranie aplikacji za każdym razem sprawia, że czuję się ze sobą jeszcze gorzej. Swój brzuch porównywałam do tej najbardziej wysportowanej, nogi do najwyższej, skórę do dziewczyny z Korei, styl do skandynawek, seksapil do najbardziej kobiecych gwiazd Hollywoodu. Chciałam być połączeniem najlepszych cech wszystkich tych wspaniałych dziewczyn. Porównywanie się do innych z założenia jest złe, ale porównywanie się do najlepszych z całego świata w aspektach, w których obiekt porównań jest najlepszym z najlepszych jest po prostu absurdalny. Długo zajęło mi zrozumienie, że to nie social media mi szkodzą, a mój intencjonalny sposób ich konsumpcji. Musiałam przeczytać o tym naprawdę wiele artykułów aby dotarło do mnie, że to ja sama wybieram to, co będzie pokazywało mi się w tej aplikacji: mogę wybrać treści, które będą dla mnie szkodliwe, a mogę wybrać takie, które pomogą mi się czegoś dowiedzieć, rzucą na świat inną perspektywę, czy nawet nauczą czegoś, co w normalnych warunkach byłoby dla mnie trudno dostępne. Ten aha moment zmienił mój sposób korzystania z Instagrama o 180 stopni. 

Ale czy to załatwiło sprawę? Oczywiście byłoby za łatwo, gdyby można było przepracować tak gigantyczny temat w tak szybki sposób. W życiu jest zazwyczaj tak, że kiedy wydaje nam się, że coś mamy w miarę załatwione, przychodzą do nas kolejne sprawdziany weryfikujące to, gdzie jesteśmy. Moim był chłopak. Nie byle jaki bo kochający estetykę i modę, taki z wysoko postawioną poprzeczką i taki, przy którym łatwo było mi wejść w rolę dziewczyny, która na pewnym poziomie jest dodatkiem do chłopaka, a nie partnerem. Nigdy nie komentował mojego wyglądu, ale bardzo często i bardzo głośno mówił o tym, co podoba i co nie podoba mu się w innych. Przykładałam tę kalkę do siebie na tyle długo, że przez trzy długie lata nie mogłam przy nim założyć bikini, wszędzie woziłam ze sobą jednoczęściowe stroje kąpielowe. Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam, że to była jego wina. Każdy ma prawo do własnych opinii i własnych preferencji. Naszym zadaniem jest rozróżnianie cudzych od własnych. Ja niestety poległam na tym zadaniu. Jak bardzo zrozumiałam dopiero, jak to zazwyczaj bywa, kiedy wyszłam z tej pętli. Po rozstaniu wyjechałam z przyjaciółką na wakacje do Hiszpanii. Zabrałam ze sobą tylko dwuczęściowe kostiumy kąpielowe. Trzęsły mi się ręce, kiedy pakowałam walizkę, ale ekscytacja była jeszcze większa. Moje ciało wcale się nie zmieniło, ale kiedy tylko wróciłam do patrzenia na świat własnymi oczami, znowu poczułam się dobrze w swojej skórze. Zakładałam stroje kąpielowe uszyte z najmniejszych kawałków materiału i byłam tym zachwycona. Czułam się wolna, czułam się kobieco i czułam się atrakcyjnie.

Tylko że to też nie było rozwiązanie tego problemu. Nie mogę uzależniać relacji ze swoim ciałem od relacji z facetem. Jeżeli jedna opinia na temat losowej dziewczyny z internetu jest w stanie tak mocno zachwiać moim poczuciem wartości, znaczy to, że żadną miarą nie jest to wypracowany temat. 

Od tego czasu przechodziłam przez kolejne wzloty i upadki w ramach tej relacji ciało – umysł. Widziałam, jak moja akceptacja rośnie, kiedy dużo się ruszam i spada, kiedy przybieram na wadze. Szukałam różnych metod wypracowania tej regularności w sporcie. Szukałam różnych dyscyplin, sprawdzałam różne pory dnia, biegałam, nie biegałam, robiłam jogę, później stawiałam na siłownię. To była pełna sinusoida. Zaczęłam korzystać z zegarka monitorującego ile kalorii spaliłam bo byłam pewna, że to będzie świetna motywacja. W pewnym sensie była: widziałam jak dużo dają te intensywne treningi tajskiego boksu czy przebiegnięcie 10 kilometrów. Problem w tym, że cała reszta, ta poniżej 300 kilokalorii w godzinę przestała mieć jakikolwiek sens. Jeżeli miałam czas tylko na 30 min biegania, nawet nie zakładałam butów, jeżeli nie mogłam dojechać na zajęcia gorącej jogi, nawet nie rozkładałam maty w domu, siłownia generalnie nie pokazywała jakiś gigantycznych wyników, więc po prostu trochę mnie nudziła. Jako że moje życie to nie tylko sport, a jednak praca, przyjaciele i obowiązki, to regularny, codzienny ruch przestał być możliwy. Oczywiście ten ruch powyżej 300 kcal bo poniżej to nie ruch. Ćwiczyłam więc coraz rzadziej, a kiedy już ćwiczyłam to moja motywacja opierająca się na spalaniu kalorii była po prostu przeciwskuteczna: nie widziałam rezultatów natychmiast, więc chciało mi się mniej i mniej. Wielki przełom przyszedł do mnie kiedy dodałam dwa do dwóch. Zrozumiałam, że wysiłek fizyczny, jakikolwiek intensywny, czy nie, sprawia, że czuję się lepiej. Moje ciało lepiej funkcjonuje, nic mnie nie boli, moja głowa jest w lepszym miejscu, mój nastrój jest radośniejszy, łatwiej mi się skupić, jestem bardziej zorganizowana, a mój czas lepiej zaplanowany. Kiedy połączyłam te odległe kropki zaczęłam myśleć o ruchu jako o formie zadbania o siebie. Budziłam się rano nie z myślą, że żeby lepiej wyglądać muszę zrobić coś wykańczającego, ale że jeżeli zrobię coś dla siebie, zaprocentuje to na wszystkich polach tu i teraz i w bardziej odległej przyszłości. Zaczęłam wykorzystywać ten mały wytrych do pomocy sobie na wielu polach i wtedy zadziała się magia. Dla lepszego wyglądu nie chciało mi się wstawać godzinę wcześniej, ale dla dobrego samopoczucia przez cały dzień i owszem. Ruch, każdego rodzaju, zagościł w moim życiu praktycznie codziennie: siłownia, joga, spacery, bieganie, pilates – co tylko się dało. Nie interesował mnie efekt wizualny, szłam po spokojną głowę i dobry nastrój. Efekt widziałam natychmiast, więc i motywacja była znacznie mocniejsza. Mimo tego, że nie były to intensywne treningi jadące po granicach omdlenia, z czasem zaskoczył mnie też efekt o tyle pożądany, co nieplanowany: moje ciało zaczęło się zmieniać jakby przy okazji. 

A wiecie, co jest z mojej perspektywy super ciekawe? Na samym początku mojej przygody ze sportem chciałam być szczuplejsza, a po jakimś czasie regularnych wizyt na siłowni zaczęłam robić się większa i bardzo mnie to cieszyło. Widziałam swoje ciało, które tu i tam nabrało objętości, ale dlatego, że wyrzeźbiły mi się mięśnie. Ta zdrowa objętość czuła się super w przeciwieństwie do tej nie wynikającej z ruchu, a raczej z siedzenia na kanapie. Czułam się super z efektem, który był w pewnym sensie odwrotnością oczekiwań, z którymi zaczynałam całą tę podróż, ale czułam się dobrze w swoim ciele bo czułam się zdrowa i silna.

Czym więcej pracuję nad zrozumieniem samej siebie, tym wyraźniej widzę, że to, co robimy nie jest aż tak ważne jak to dlaczego. W sporcie motywacja jest szczególnie ważna. Jedni rozumieją ją jako to słynne, powtarzane w kółko “jeszcze raz, napewno dasz radę”, ale dla mnie to powód, dla którego coś robimy, ta myśl stojąca za określonym działaniem. Można wymyślić sobie codzienny plan treningowy właśnie z myślą o schudnięciu, a można realizować ten sam plan z dobrym samopoczuciem jako głównym powodem do wstawania rano z łóżka. Na swoim przykładzie widzę, jak różne efekty może dać to samo działanie podejmowane z różnych intencji. 

Świat, w którym żyjemy nie ułatwia nam wypracowania zdrowej relacji ze swoją cielesnością. Można śmiało powiedzieć, że jest wręcz odwrotnie. W zasadzie każdy przekaz medialny, który do nas dociera, czy jest to telewizja, prasa, social media, czy nawet billboardy, wszystko to raczej jest przetwarzane przez nas jako przypomnienie o tym, że daleko nam do doskonałości, a co więcej, że ta perfekcja istnieje, jest nawet całkiem popularna, ale jakimś cudem ominęła właśnie nas. 

A ciało to tak znacznie więcej niż tylko wygląd: to zdrowie, to emocje, to pamięć, to sprawność i do wszystkiego tego utrudniamy sobie dostęp nie akceptując jego sfery wizualnej. Ta cena naprawdę nie jest tego warta. 

Zapominamy też o tym, że życie toczy się cyklami. Wszystko, co nas otacza się zmienia, więc zmieniamy się i my. Każda wersja mojego ciała jest w takim samym stopniu mną. To zupełnie naturalne, że rano brzuch wygląda inaczej niż wieczorem, to normalne , że piersi wyglądają inaczej przed niż po miesiączce. Tak pracuje nasze ciało i nie jest to przypadek. Te wszystkie procesy przebiegają po coś. Proces trawienia jest w gruncie rzeczy niesamowity, jeżeli pomyślimy o tym w taki sposób, że każda i każdy z nas potrafi z porcji fasoli stworzyć kawałek funkcjonującego mięśnia. Możliwe, że nasza talia musi w tym celu trochę się poszerzyć, ale to naprawdę niewielka niedogodność w porównaniu z całym procesem, który zachodzi wewnątrz nas. Czasem złości nas to, że zimą trochę przybieramy na wadze? Ale to też nie jest przypadek, tak samo jak te hormony, które tworzymy w różnych proporcjach każdego dnia miesiąca. Nasze ciała potrafią niesamowite rzeczy i każda i każdy z nas powinni być dumni ze swojego. 

BĄDŹMY W KONTAKCIE

Jeżeli jako pierwsza / pierwszy chcesz wiedzieć o najważniejszych premierach, wyjazdach, spotkaniach czy produktach, to zostaw mi swój adres mailowy. Obiecuję nie zaśmiecać Twojej skrzynki mailowej :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *