Marzenia

Montując odcinek podcastu, którego gościem była Sylwia Antoszkiewicz i jeszcze raz słuchając jej opowieści o wadze marzeń przypomniałam sobie, że kiedyś, kiedyś przelałam moje przemyślenia na ten temat na papier. No, może raczej na ekran komputera bo na papierze teraz to pisze się chyba tylko dziennik wdzięczności. Jeżeli jesteście zainteresowani poszerzeniem tematu, zapraszam!

Z czym kojarzą Ci się marzenia? Może z urodzinowym tortem, z bujaniem w obłokach, z planami kim będę, gdy będę dorosły? Przez jakieś 25 lat mojego życia byłam przekonana, że marzenia są dla dzieci, że dorosłym nie wypada marzyć bo nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, bo to coś nierealnego, strata czasu. Wydawało mi się, że to, co w sferze marzeń nigdy się nie ziści, więc w pewnym sensie to wręcz naiwne, źle o nas świadczy. Dzisiaj wydaje mi się, że przede wszystkim nie wierzyłam w siebie i wydawało mi się, że nie zasługuję na to, co podpowiada mi serce. To, co dla mnie to wystygnięta kawa i desery bez cukru. I tak podróż do Japonii wydawała mi się niezwykle ekscytująca, ale przecież daleko poza moim zasięgiem, nie tylko finansowym – “nawet o tym nie myśl”. Meksyk? “Już Hiszpania wydaje się dość odważna, więc nie bądź śmieszna”. Własna firma i niezależność, życie po swojemu? “Może pomyśl raczej o przejęciu rodzinnego biznesu, to i tak więcej niż mają niektórzy z twoich znajomych”. Relacja, która pomaga mi się rozwijać, partner, który ma podobne pasje i cele? “Powodzenia, to już może lepiej będę sama, mniej problemów”.

I tak funkcjonowałam z dnia na dzień stawiając przed sobą te osiągalne cele, robiąc małe kroki i nie bujając w obłokach. Kiedy zrozumiałam, że żyję według obcych reguł, a swoją energię tracę na wykreowanie obrazka, który nie ma żadnych źródeł we mnie, jest po prostu realizacją tego, co wydaje mi się pożądane przez innych, marzenia były jednym z tematów, który przyszedł do mnie bardzo szybko. Ta przeprawa nie była jednak taka łatwa. Spojrzałam sobie prosto w oczy i zauważyłam, że na tej drodze racjonalizowania każdej myśli i znajdowaniu sposobów na to, żeby nigdy nie czuć się zawiedziona, ja po prostu nie mam zielonego pojęcia czego chcę. Asekuracja i chronienie się przed jakimkolwiek zawodem trzymały mnie blisko ziemi. Znalazłam się w punkcie, w którym prawie każda z możliwych opcji była mi obojętna. Jadłam to, co inni, ubierałam się tak jak inni, swój wolny czas wykorzystywałam tak jak inni, swoją pracę wybrałam według tego, co postaci z ulubionego serialu uważały za atrakcyjne. 

Prowadzona intuicją zaczęłam od małych kroków, takich ćwiczeń. Codziennie zadawałam sobie kilkanaście pytań: gdzie chcę pójść na lunch, czy naprawdę podoba mi się ten fotel, czy po prostu wiem, że powinien mi się podobać, czy faktycznie mam ochotę iść na spacer? Stopniowo pozwalałam sobie w tym na coraz większą odwagę, aż dotarłam do punktu, w którym marzenia przestały wydawać mi się smutne, a zaczęły ekscytować. W końcu postanowiłam stworzyć listę. Na końcu mojego dziennika zaczęła swoje życie “lista marzeń”, którą regularnie uzupełniałam nie martwiąc się o to, jak abstrakcyjny będzie kolejny punkt. Poznać królową Elżbietę? Proszę bardzo. Wyjechać do Indii na kurs jogi? Zamieszkać na kilka miesięcy w Mexico City? Zapisać się do szkoły kulinarnej w Chinach?  Wydać książkę?

Któregoś dnia, tak po prostu, może z nudów, przeglądałam swoją kilkudziesięcio punktową listę i nagle dotarło do mnie, że nie tak dawno zrealizowałam jeden z zapisanych punktów w zasadzie nawet nie myśląc o tym, że właśnie realizuję swoje marzenie. Wydaje mi się, że był to pierwszy wyjazd do Azji na wyproszony, dwu i pół tygodniowy urlop. To uczucie, kiedy z pełną świadomością wykreślałam numer czternasty i postawiłam obok datę był nie do porównania z niczym innym. Z dumy i ekscytacji zrobiło mi się gorąco. Wydaje mi się, że to uświadomienie sobie tego, że zrobiłam coś, co było na mojej liście marzeń, dało mi więcej szczęścia niż sama podróż. Szczęścia i dumy bo faktycznie czułam ogromną dumę z tego, że sama zrobiłam coś, co kiedyś uważałam za rzecz poza swoim zasięgiem. 

Moja lista zaczęła robić się nie tylko coraz dłuższa, ale też coraz odważniejsza. Dobrze pamiętam ten moment, kiedy miesiąc po wydaniu książki kucharskiej zrozumiałam, że mogę wykreślić punkt 17 o wydaniu książki. Kucharska bo kucharska, ale jednak książka. Zapisek nie precyzował, że ma to być literatura piękna. Śmiałam się bardzo głośno bo zapisane rzeczy zaczęły przychodzić do mnie w najmniej oczekiwanych momentach i nawet nie widziałam tego w chwili, kiedy się działy. Zrozumiałam, że jedynie pozwalając sobie na marzenia, pozwalamy im się ziścić, a uznawanie nawet tych najbardziej abstrakcyjnych za pełnoprawne, może prowadzić do nieoczekiwanych rozwiązań. Wiem, że te zdania mogą brzmieć śmiesznie, że mogą wydawać się jak wyciągnięte z instagramowych postów afirmacyjnych albo książek Paulo Coelho. Mnie też kiedyś wydawały się pozbawione znaczenia. Niestety to jeden z takich tematów, w który trzeba wejść pełną parą, żeby realnie go zrozumieć i obedrzeć właśnie z tej śmieszności i trywialności. 

Jednym z pierwszych punktów, które zapisałam na mojej liście był wyjazd do Indii na kurs jogi. Pamiętam jak jeszcze jako nastolatka zupełnie przypadkiem trafiłam na zajęcia, które miały być dla mnie pewnego rodzaju pomocą w pracy nad własnym ciałem i już po kilku minutach wiedziałam, że trafiłam w totka. Ten spokój, połączenie ruchu z oddechem, płynność, delikatność ale równocześnie siła – wszystko trafiło na swoje miejsce. Wiedziałam, że joga to coś bardzo dla mnie, ale musiało upłynąć wiele lat zanim na stałe znalazła miejsce w moim życiu. 

Kolejne wykreślane punkty dodały mi odwagi. Zaczęłam intencjonalnie planować realizację kolejnych zapisków. Po krótkim wyjeździe solo do Tajlandii m.in. właśnie na jogę, poczułam, że to czas na podróż do źródła i wyjazd do Indii. Zaczęłam badać temat i mój wybór padł na kurs nauczycielski. Zachęcona pięknymi zdjęciami z lekcji prowadzonych w otoczeniu himalajskich szczytów wybrałam najbardziej intensywną opcję z możliwych: 500 jednostek lekcyjnych w 4 tygodnie. Wiele osób pytało mnie o to, jak wybierałam ten konkretny wyjazd, co brałam pod uwagę, czego szukałam. Powiem wam szczerze: przekonały mnie piękne zdjęcia i to, że będzie ciężko. Ja z jakiegoś powodu lubię, kiedy jest ciężko, jednak tu nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Snując te piękne plany, oczami wyobraźni widziałam siebie w pasujących do siebie jogowych setach, z miską świeżych owoców, sześciopakiem na brzuchu, spoglądającą na piękny zachód słońca. Idealny obrazek. Tylko znowu widziałam efekt, którego chciałam, a nie drogę. Wpakowałam się więc w wyjazd, który był zdecydowanie bardziej spirytualny niż sportowy. Musiałam śpiewać mantry w sanskrycie, równo układać buty kolegów i koleżanek i dbając o porządek przed wejściem na salę. Trzeciego dnia praktycznie popłakiwałam co trzy minuty przez ból pleców i bioder od siedzenia po 8 godzin dziennie w siadzie skrzyżnym i ból głowy od odstawienia kofeiny. Nie wiem, co było gorsze, ale jeżeli myślicie, że możecie przestać pić kawę, kiedy tylko Wam się spodoba, z dnia na dzień, to uważajcie. Nigdy nie miałam takiej migreny: kładłam się spać tak samo intensywnym bólem, z jakim budziłam się po 8 godzinach głębokiego snu. Jednym słowem z wizji siedzenia na chmurce, natychmiast spadłam na ziemię, a upadek był bolesny dosłownie i w przenośni. Pamiętam jak dziś ten moment, kiedy już podjęłam decyzję i pisałam wiadomość do chłopaka: nie dam rady przez to przejść, to za dużo. Chciałam, ale nie dam rady. 

Można powiedzieć, że doszłam do ściany. Nie było już sposobu, w którym mogłam zachować to swoje uczucie komfortu i nadal iść do przodu. Postanowiłam jednak dać temu wszystkiemu, dać sobie, jeszcze jedną szansę. Uznałam, że nie da się przejść przez to doświadczenie na moich zasadach, że jedyne, co może mi pomóc, to oddanie wszystkich swoich hamulców, wszystkich swoich dobrze poznanych siatek asekuracyjnych i wejście w to wszystko tak w całości, tak, jak ktoś mądrzejszy kiedyś to wymyślił, czyli na zasadach tej drugiej strony.

Zaczęłam od kupienia poduszki do medytacji. Wcześniej uznałam, że to zbyteczny luksus, a zwykła poduszka z łóżka spełni tę funkcję równie dobrze. Przecież medytuję już kilka lat, co oni mi będą tłumaczyć? Później próbowałam siedzenia w każdej możliwej pozycji, którą zmieniałam co 3 minuty. Na końcu ledwo egzystowałam w pozycji półleżącej. Cały czas jednak wydawało mi się, że ja, Natalia wiem lepiej niż mnisi, którzy medytują codziennie od 25 lat. Nie wiem, nie pytajcie, jak ten proces przebiegał w mojej głowie, ale w tamtej chwili naprawdę w to wierzyłam. Dopiero doprowadzona do granicy bólu uznałam, że do tego stopnia nie mam już nic do stracenia, że spróbuję ich metody. Co mi szkodzi? Już pierwsze pół godziny wykładu wiedziałam, że mogłam sobie oszczędzić cierpienia i odrobinę szybciej spotkać się z rozumem. Zachęcona tym absolutnie zmieniającym moje życie w tamtym momencie doświadczeniem, postanowiłam, że dam im więc szansę również na innych polach: nie rozmawiajcie przed poranną medytacją? Ograniczcie używanie telefonu? Nie pijcie nawet czarnej herbaty po południu? Odstawcie cukier? Medytujcie w czasie wykonywania asan? Spróbujcie wykrzesać w sobie entuzjazm w czasie śpiewania mantr? Do wszystkiego tego podchodziłam z rezerwą, ale podjęłam tę niełatwą decyzję, żeby na ten jeden miesiąc dać wszystkiemu szansę i zobaczyć, co się stanie, wejść w to doświadczenie tak na sto procent. Jeżeli w ten sposób mogłam pozbyć się bólu, który wydawał mi się końcem świata, to co jeszcze mnie czeka?

I tak powoli, kolejne elementy układanki zaczęły zajmować swoje miejsca. Medytacja może nie stała się łatwa, ale po pierwsze przestała boleć, po jakimś czasie rzeczywiście zaczęła podnosić mnie na duchu, dawać siłę. Kiedy zaczęłam to robić według ich instrukcji, zaczęłam czuć w ciele różne rzeczy, o których wspominali w czasie wykładów. Bardzo ciekawe było skupianie uwagi w punkcie między brwiami. To czuło się tak, jakby ktoś cały czas trzymał palec przytknięty do mojego czoła. Rezygnacja z cukru sprawiła, że tak prosta rzecz, jak kawałek figi, który dostawaliśmy po wieczornych uroczystościach urósł do poziomu wydarzenia, które wspominałam po trzech miesiącach, więcej, wspominam to nadal po pół roku! Kolejne drzwi zaczęły się przede mną otwierać, nawet nie trzeba było ich wywarzać. 

Rozpoczynając tę przygodę patrzyłam, przyznaję, trochę krzywo na to codzienne śpiewanie pieśni. Tego bałam się najbardziej. Ten spirytualny aspekt nie był czymś, co planowałam, broniłam się przed nim. Byłam przekonana, że moja duchowość nie ma z takimi śpiewami nic wspólnego. Wydawało mi się to sztuczne. Kiedy jednak pod koniec miesiąca dostaliśmy propozycję przyjęcia duchowego imienia nadawanego przez mnichów byłam pierwsza na liście chętnych. Wszystko, co wydawało mi się sztuczne i nienaturalne bo stałam obok, po tym moim skoku na głęboką wodę, zaczęłam widzieć jako piękne. Wierzcie mi lub nie, ale byłam najbardziej płaczącą ze wzruszenia osobą w czasie ceremonii z całej grupy. W końcu czułam się tak, jakby ktoś zdemontował tę szybę, która do tej pory była między mną, a światem.

Kończąc kurs, odbierając dyplom, nie tylko miałam w sobie to przekonanie, że jednak było warto, że te cztery tygodnie nie były straconym czasem, ale wiedziałam nawet, że za jakiś czas na pewno powtórzę to doświadczenie w bardziej zaawansowanej formie (tak, jest taka opcja, wstaje się wtedy o 4 rano i pierwsza godzina przeznaczona jest tylko na ćwiczenia oddechowe). Równocześnie chciało mi się śmiać, kiedy przypominałam sobie, jakie były moje oczekiwania na samym początku, jak różne były od rzeczywistości. Wyjeżdżałam stamtąd z głębokim przekonaniem, że spełniłam swoje marzenie i dostałam dokładnie to, co było mi na tamten moment potrzebne, że nauczyłam się czegoś, co było dla mnie szalenie trudne. Oprócz tych mniejszych, codziennych lekcji, myślę, że tą najważniejszą było pozwolenie sobie na wejście w niewygodne doświadczenie z pełnym zaangażowaniem, popatrzenie na to, co przychodzi z tą otwartością, gotowością na to, że może ja sama wcale nie wiem najlepiej, a to, czego oczekuję niekonieczne musi być tym, co dla mnie najlepsze.

Uważam, że marzenia i ich spełnianie to super ważny temat. Każdy z nas będzie miał tam do pokonania jakieś swoje, mniejsze lub większe, demony. Dla mnie kluczowe było pozwolenie sobie na coś, co zawsze wydawało mi się śmieszne, czyli na to, żeby marzyć i na to, aby na swoje listy wpisywać również te teoretycznie absurdalne historie, nie filtrować swoich pragnień. Sam proces realizowania ich bywa nieprzewidywalny, a świat często doprowadza nas do nich bardzo krętymi ścieżkami. Ale czy ktoś powiedział, że będzie łatwo? Czasami trzeba po prostu zapiąć pasy i przyjąć to, co przychodzi z otwartymi ramionami.

BĄDŹMY W KONTAKCIE

Jeżeli jako pierwsza / pierwszy chcesz wiedzieć o najważniejszych premierach, wyjazdach, spotkaniach czy produktach, to zostaw mi swój adres mailowy. Obiecuję nie zaśmiecać Twojej skrzynki mailowej :)

2 komentarze

  1. Piękny wpis, napisałaś go w idealnym dla mnie momencie. Czuję, że jestem teraz właśnie w takim punkcie, że boję się realizować SWOICH planów i marzeń, a nie planów moich rodziców, czy społeczeństwa. Robię też teraz coś dla mnie mega trudnego, sama się wplątałam w taką Kabałę i naprawdę jestem na granicy poddania się, ale gdy skończę, będę mogła (pewnie ze łzami w oczach) wykreślić ten punkt z mojej listy marzeń. Dzięki ci za ten tekst i życzę powodzenia w spełnianiu kolejnych marzeń. <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *