Nikt nie prosił o ten przepis, ale i tak go spiszę. To typowe danie z resztek zapasów z lodówki, po zjedzeniu którego od razu czujemy się dwa razy zdrowsi. To taki rodzaj posiłku, który wystarczy zjeść raz na jakiś czas , a ogólna ocena naszej diety i tak idzie o dwa oczka w górę. Kalkulacja jest prosta: warto.
Składniki:
- pół kubka komosy ryżowej aka quinoa
- kubek bulionu
- 2 – 3 ząbki czosnku
- dymka
- dowolna pasta curry (ja użyłam pół łyżki pasty penang, ale mam przeczucia, że z garam masalą wyszłoby też ekstra)
- 2 małe bataty
- 3 duże liście jarmużu
- trochę więcej niż pół puszki cieciorki
- 1 łyżka tahiny
- 1 łyżka oliwy z oliwek
- szczypta soli
Na dużą patelnię wrzucamy komosę, którą zalewamy bulionem. Ma sobie pyrkać aż do wchłonięcie płynu. Pamiętajcie tylko, żeby wcześniej bardzo dokładnie wypłukać komosę. Inaczej będzie chrzęścić w zębach jak połamane szkło (mimo długiego płukania u mnie i tak zawsze coś zachrzęści, więc jeżeli macie na to złotą metodę, to proszę, zostawcie mi ją w komentarzu).
Do woka wlewamy olej, dodajemy czosnek, cebulę, pastę curry i pokrojone w kostkę bataty. Dobrym rozwiązaniem jest podlewanie tego co jakiś czas odrobiną wody (ale dajcie chwilę cebulce, żeby się zezłociła). W tym czasie oberwijcie łodyżki jarmużu. Listki wrzućcie do woka, jak bataty zaczną mięknąć. Na koniec jeszcze na kilka minut dodajcie cieciorkę. Ma się nie tylko podgrzać , ale też odrobinę podsmażyć.
Sos jest dziecinnie prosty: tahinę łączymy z oliwą i odrobiną soli.
Et voilà!